Zielonogórzanie: dziś to nasza nowa rodzina!

14 Kwiecień 2022
Grażyna i Bronisław Czetowiczowie przyjęli pod swój dach 13 osób z Ukrainy. Teraz wspólnie przeżywają trudy codziennego życia, smutki i radości. - Niczego nie żałuję i już nie zmienię zdania, to moja nowa rodzina - podkreśla pani Grażyna.

Siedmioletni Artem chodzi na karate, ma już nowego kolegę Staszka w Szkole Podstawowej nr 14, 17-letnia Wiktoria marzy, aby zostać prawniczką i codziennie uczy się języka polskiego w VI Liceum Ogólnokształcącym, Julia Koleśnik, jako menadżer zdalnie pracuje dla hotelu we Lwowie, Olena Patycka ma już termin porodu w Szpitalu Uniwersyteckim. Co ich łączy? Wszyscy uciekli do Polski po wybuchu wojny w Ukrainie i wszyscy są wdzięczni małżeństwu Grażynie i Bronisławowi Czetowiczom, którzy w swoim niewielkim pensjonacie na Jędrzychowie bezpłatnie zaoferowali im bezpieczne schronienie. Obecnie mieszka tam już 13 osób z Ukrainy.

Praca pozwala zapomnieć

- Każdego dnia dziękujemy pani Grażynie, bo pomaga nam we wszystkim, czy to w załatwianiu szkoły dla dzieci czy też wypełnieniu dokumentów - podkreśla J. Koleśnik. Ona sama przyjechała do Zielonej Góry z synem Artemem i siostrą Oleną, która jest w dziewiątym miesiącu ciąży. Do Polski przywieźli ich mężowie, którzy wcześniej tu pracowali jako kierowcy. Teraz kobiety modlą się o ich zdrowie, bo mężczyźni zostali w Ukrainie. One same starają się ułożyć sobie życie na miejscu.

- Trzeba coś robić, inaczej człowieka nawiedzają złe myśli - przekonuje Julia. Kobieta dobrze mówi po polsku, pracując w hotelu we Lwowie miała kontakt z polskimi turystami. - Mam to szczęście, że mam bardzo wyrozumiałego szefa, dzięki czemu mogę dalej zajmować się rezerwacjami. Hotel wciąż działa, bo wiele osób szuka schronienia w naszym mieście - zaznacza.

Kiedy pijemy wspólnie kawę, do kuchni wbiega roześmiany Artem. - Jemu bardzo się tutaj podoba. Zapisaliśmy go do szkoły, tam są również inne dzieci z Ukrainy, ale wiem, że ma już nowego kolegę Staszka. W tygodniu syn chodzi też na karate, tak jak wcześniej w Lwowie - tłumaczy Julia.

Jej siostra Olena jest bardziej nieśmiała. Być może to przez wyraźnie widoczną zaawansowaną ciążę. - Mam już wyznaczony termin porodu w tutejszym szpitalu. Wiem, że to będzie dziewczynka, wybraliśmy już dla niej imię - Ewa. Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się ułoży i któregoś dnia będziemy mogły wrócić do naszego domu w Ukrainie - wzdycha Olena.

Spokojna okolica

Rozmawiamy dzień po ujawnieniu masakry ludności w Buczy. W domu państwa Czetowiczów mało kto jest w stanie zachować spokój. - To potworna zbrodnia. My tu codziennie śledzimy wiadomości, te zdjęcia zniszczonych miast są przerażające. Nikt normalny takich rzeczy nie robi, przecież ci rosyjscy żołnierze też mają żony, córki i matki - urywa Julia i widać, że łzy napływają jej do oczu.

Dzięki internetowi w dalszym ciągu pracować może Natalia Jacenko, która do państwa Czetowiczów trafiła z całą rodziną, synem Daniłą, córką Krystyną i 11-miesięczną wnuczką Emilią. Natalia na co dzień udziela lekcji języka angielskiego online. - Syn chodzi już na zajęcia do „Elektronika”, więc ten angielski też mu się przydaje. Zielona Góra wydaje się bardzo spokojna, to ładna okolica, jest świeże powietrze i nie ma takich korków na ulicach jak we Lwowie - śmieje się Natalia.

Cała rodzina była niedawno na Kaziukach w muzeum etnograficznym w Ochli. Choć to wileńska tradycja przyznają, że podobne jarmarki widzieli u siebie, we Lwowie. - Najbardziej podobały mi się występy zespołów ludowych. A z lokalnych potraw  najsmaczniejszy był chleb ze smalcem - twierdzi Krystyna.

Mieli zostać na jedną noc

Wiktorię pytam z kolei, co jej się nie podoba w Polsce. - Brak rodziców - odpowiada ze smutkiem dziewczyna. Jej sytuacja jest trudna, bowiem do Zielonej Góry trafiła zupełnie sama, bez rodziny. A w zeszły poniedziałek skończyła 17 lat. - Zostałam jej prawną opiekunką, tutaj, na miejscu, tak aby mogła jakoś normalnie funkcjonować - tłumaczy G. Czetowicz. - Widzę co dnia, że to wszystko ją przygnębia, ta wojna, ten brak rodziców. Wiem, że marzyła o tym, aby zostać w przyszłości prawniczką, ale na razie przez brak znajomości języka polskiego nie jest to możliwe.

Pani Grażyna przyznaje przy tym, że wciągnęła się we wspólne życie swoich gości ze Wschodu. - Gdy trzeba było załatwić PESEL, to całą noc stałam z nimi przed urzędem. Ostatecznie i tak musieliśmy pojechać do Maszewa. Od dnia ich przyjazdu cały czas żyję w biegu, ciągle muszę coś załatwiać. Ale nie żałuję, to teraz moja nowa rodzina, ja już zdania w tym względzie nie zmienię - podkreśla zielonogórzanka. Ale też przyznaje, że na początku chciała przyjąć „jedynie” pięć osób.

- Zakładaliśmy, że na tyle osób będzie nas stać. Ale potem pojawiali się kolejni uchodźcy z Ukrainy, mieli zostać na jedną noc i później wyjechać. Na miejscu opowiadali jednak co ich spotkało, płakaliśmy, a ja już później nie miałam serca, aby się wyprowadzili. Teraz jest już ich 13, a 14 jest „w drodze”. Na szczęście pojawiło się rządowe wsparcie finansowe, więc jest nam łatwiej - tłumaczy pani Grażyna.

Wareniki i paska

W pensjonacie wszyscy powoli przygotowują się do Wielkanocy. Te w Ukrainie przypadają tydzień później, 24-25 kwietnia. - Każda gospodyni we Lwowie gotuje wtedy czerwony barszcz i robi pierożki. Oczywiście nie nazywamy ich ruskimi, ale są to ukraińskie wareniki w kształcie półksiężyca. Do tego na święta tradycyjnie piecze się paskę, czyli coś w rodzaju ciasta czy chleba oraz przygotowuje sałatkę z majonezem, przy czym ta ostatnia nie jest jakąś tradycyjną potrawą i każdy wrzuca tam inne warzywa - śmieje się Julia.

Niedziela palmowa jest nazywana w Ukrainie werbną. - To od roślin, które są u nas używane zamiast palm. My też przygotowujemy bukieciki, ale są one zdecydowanie mniejsze. Na święta robimy też święconki i oczywiście kolorowe pisanki, przy czym u nas w zdobieniach dominują różne ornamenty. Do kościoła czy cerkwi chodzi się całymi rodzinami, zarówno w sobotę, jak i w niedzielę - wyjaśnia nasza rozmówczyni.

Mieszkańcy pensjonatu liczą, że pomimo doniesień z Ukrainy święta nie będą smutne. - Myślę, że będziemy je obchodzić podwójnie, śniadanie świąteczne zjemy wspólnie według polskiej i ukraińskiej tradycji - mówi pani Grażyna.

Niewiarygodna gościnność

Takich nowych „wojennych” rodzin w Zielonej Górze jest więcej. Siergiej Kapravchuk mieszkał w naszym mieście jeszcze przed wybuchem rosyjskiej agresji, zajmując się legalizacją pobytu cudzoziemców. Dziś uchodźcom ze Wschodu szuka nowych domów. Dzięki niemu kilkadziesiąt rodzin znalazło dach nad głową. - Obdzwoniłem już wszystkich znajomych - śmieje się Siergiej. - Gościnność Polaków jest niewiarygodna, przyjmują z dnia na dzień obcych ludzi, matki z dziećmi i opiekują się nimi jak własną rodziną. A przecież 95 proc. przybywających z Ukrainy nie zna języka polskiego. Wojna się jeszcze nie skończyła, ale pamięć o tej gościnności pozostanie na lata. Bardzo za to dziękuję.

Maciej Dobrowolski