Pepe, jedź po złoto!

20 Wrzesień 2013
- Kiedy już założę kask i wyjadę z parku maszyn, to poza torem, krawężnikiem i bandą nie widzę niczego! – zdradza Piotr Protasiewicz. Taka koncentracja przyda się w niedzielę całej drużynie Stelmetu Falubazu!

- Rozmawiamy w środę. Jak to jest, na cztery dni przed najważniejszymi zawodami w całym sezonie?
Piotr Protasiewicz: - Jeszcze mamy trochę czasu, trudno się na kilka dni przed zawodami napinać. Teraz panuje spokój, to nie pierwszy finał i mam nadzieję, że nie ostatni, bardziej się martwimy o pogodę, bo ona torpeduje nam treningi. Wierzymy, że pozwoli nam na odjechanie zawodów w dobrych warunkach. Życzyłbym sobie czystej, sportowej rywalizacji i niech zwycięży lepszy, bez żadnych kombinacji, kontuzji, taśm i upadków.

- Tak się złożyło, że ostatnio zrobiłeś sportową przysługę przywożąc silniki swoim rywalom z Torunia?
- Nie uznaję tego za wyczyn, a bardziej za zwykły, ludzki odruch. Mam nadzieję, że kiedy ja będę potrzebował takiej pomocy, to też ją otrzymam od kolegów po fachu.

- Skupmy się na najbliższych dniach. Trzy punkty do odrobienia to dużo czy mało?
- Nawet wygranie tego meczu w Toruniu pięcioma czy sześcioma punktami niczego by nie gwarantowało. To ekipa, która ma w swoim składzie wiele indywidualności. Przy dobrym dniu są w stanie wygrać wszędzie i z każdym. Nawet zakładając hipotetycznie, że w początkowej fazie zawodów odrabiamy z nawiązką stratę, to i tak do końca trzeba się pilnować. Dwa, trzy biegi przegrane 5:1 i może być bardzo trudno. A pamiętajmy, że w każdym biegu, jako „zz-tka”, jedzie lider.

- Czy na takich zawodach czuje się bliskość kibiców, zwłaszcza swoich kibiców?
- Kiedy wchodzimy w pierwszy łuk, niczego już nie widzimy. Po założeniu kasku i wyjechaniu z parku maszyn, poza torem, krawężnikiem i bandą naprawdę nie widzę niczego. Czasem żona pyta mnie przekornie, czy ładna była ta podprowadzająca, bo jej się podobała. I kiedy tłumaczę, że nie wiem, to nie chce mi uwierzyć... Skupienie jest absolutne. To ponoć od strony psychicznej jest optymalna koncentracja, bo jeśli widzi się za dużo, to nie ma wyniku. Wracając do kibiców, to oczywiście czujemy ich doping i przygotowanie do zawodów, wsparcie mamy najlepsze w Polsce!

- Jaka jest atmosfera w drużynie?
- Ekipa jest porozjeżdżana, nie jesteśmy jak piłkarze, którzy widzą się codziennie. U nas każdy gdzieś jeździ, ale zdajemy sobie sprawę, że tworzymy drużynę. Każdy na pewno da z siebie wszystko.

- Czy coraz lepsza pana forma, to ten as z rękawa?
- Od dwóch, trzech lat tak się rzeczywiście zdarza, że moja forma rośnie w miarę sezonu. Na razie skupiam się jednak na końcówce sezonu. Nie ukrywam, że jestem w formie i wierzę, że w przyszłym roku to się utrzyma. To dla mnie ważne, bo tak się składa, że na początku sezonu jest wiele eliminacji i jeżeli tej formy nie ma, to zawodnik odpada z kolejnych Grand Prix i obecności w kadrze na mistrzostwa świata, czy Europy.

- Odjedźmy na chwilkę poza sport. Żona czasami da kuksańca za zbliżanie się do tej niebezpiecznej granicy?
- Mam to szczęście, że moja żona aż tak żużlem nie żyje. Oczywiście przeżywa zawody, zwłaszcza po niektórych transmisjach powie coś w stylu „jedziesz jak wariat”, ale to bardziej po to, by wyrzucić z siebie emocje. Punkty to dla niej sprawa drugorzędna. Ważniejsze jest, bym cały wrócił do domu.

- Jest pan bardzo zaangażowanym ojcem. Zanim zaczęliśmy rozmowę, skrupulatnie sprawdzał pan zadania domowe dzieciom.
- Syn jest w drugiej klasie i też interesuje się motoryzacją, jeździ na gokartach, córka jest w czwartej klasie. Dzieci nie wykorzystują tego, że ojciec jest żużlowcem, raczej nie żyją tymi sprawami. Zresztą staram się, by to życie sportowe było oddzielone od tego domowego. Jeśli chodzi o szkołę i np. odrabianie lekcji, to czuję, że lepiej się w tym spełniam niż żona. Ona lepiej załatwia całą robotę wychowawczą, spełnia się m.in. domowo, obiadowo.

- Dziękuję i trzymam kciuki za złoto.
- Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć.

Krzysztof Grabowski