To były lata, jednym słowem… szczęśliwe

29 Czerwiec 2021
Tak mówi maestro Czesław Grabowski, dyrygent, kompozytor, pedagog, dyrektor Filharmonii Zielonogórskiej, który z końcem obecnego sezonu artystycznego odchodzi na emeryturę. Tydzień temu, w piątkowy wieczór, orkiestra Filharmonii Zielonogórskiej pod batutą maestra zagrała szczególny koncert symfoniczny.

- Koncertem „Po 35 latach” pożegnał się pan z nami, z orkiestrą?

Czesław Grabowski: - Na stanowisku dyrektora pracuję jeszcze do końca sierpnia, na 29 sierpnia planuję jeszcze jeden koncert promenadowy, który poprowadzę z podziękowaniem dla mojej promenadowej publiczności. Cóż, wszystko ma swój czas, jak mówi Pismo Święte. Żegnam się jako dyrektor, ale nigdzie się nie wybieram, więc myślę, że moja współpraca z orkiestrą będzie w jakiś sposób kontynuowana.

- Który to był pana koncert z zielonogórskimi filharmonikami, policzył pan je kiedyś?

- Nie policzyłem, ale spokojnie mogło ich być jakieś 1200, 1300. I powiem szczerze, że gdy zdarzy mi się oglądać wstecz, spoglądając na stare afisze czy programy, których od dawna nie zbieram, to może nie z podziwem, ale z pewnym szacunkiem odnoszę się do siebie.

- Śmieje się pan, a to kawał pięknej historii. A panu, jakie przymiotniki cisną się na usta?

- To były serdeczne, piękne, pracowite i satysfakcjonujące lata. Jednym słowem: szczęśliwe.

- Wtedy, w 1986 r. do Zielonej Góry zawitał pan na chwilę. Został 35 lat. Z pana słów wnoszę, że nie ma powodu do żalu?

- Wręcz odwrotnie, uważam że to był jeden z moich najlepszych pomysłów w życiu, choć przyznaję - ryzykowny. Urodziłem się w Sosnowcu, studiowałem w Katowicach. Śląsk w tamtych latach był niezwykle bogatym kulturalnie regionem. Na ośrodki mniejsze, jak Zielona Góra, patrzeliśmy tam nieco z góry. Przyjechałem, a tu sprawna orkiestra, prof. Stanisław Hajzer - jeden z najlepszych w Polsce koncertmistrzów, no i kilku innych muzyków na najwyższym poziomie… mentalna bariera została przełamana. Dziś jest oczywiście inaczej, właściwie nie ma słabych ośrodków, poziom się wyrównał i - nie boję się tego powiedzieć - w Polsce nie ma słabych orkiestr. Grają w nich muzycy nowego pokolenia, świetnie wykształceni przez nasze wyższe uczelnie. Ale wtedy było inaczej…

- Stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego FZ objął pan 1 września 1986 r. Pamięta pan swój pierwszy koncert w Zielonej Górze?

- Coś mi świta, otwierają się klapki... Ale to było wcześniej, koncert zaproponował mi prof. Szymon Kawalla, tuż przed swoim odejściem z Zielonej Góry. Pamiętam program: uwertura do opery „Wesele Figara” Mozarta, Chopina wariacje na temat „Là ci darem la mano” z opery „Don Giovanni” Mozarta z pianistką prof. Bronisławą Kawallą, a po przerwie I symfonia Beethovena. Mogło być zapełnione trochę więcej niż pół „małej sali”.

- A inne wyjątkowe wydarzenia muzyczne?

- Żyję chwilą obecną i przeżywam ją głęboko, każdy koncert jest dla mnie ważny. Ale kilka momentów mógłbym wyróżnić. Choćby wielki koncert z okazji 50-lecia zakończenia II wojny światowej w kościele Zbawiciela albo pierwszy koncert w nowej sali Filharmonii Zielonogórskiej, ten na którym widownia siedziała jeszcze na prowizorycznych ławkach. Były też koncerty jubileuszowe, moje czy filharmonii, również ten ostatni, czyli podziękowanie Filharmonii Zielonogórskiej za 35 lat wspólnej pracy.

- Emerytura sprzyja podsumowaniom, na przykład sukcesów.

- Dla mnie jest nim bardzo dobra orkiestra, nowa sala koncertowa, do której powstania przyłożyłem rękę i stuprocentowa frekwencja na koncertach. Nie mówię oczywiście o pandemii, która nas wszystkich trochę zdołowała. Ale ponieważ na rzeczywistość nie wolno się obrażać, tylko trzeba sobie z nią radzić, graliśmy internetowo i z największym szacunkiem oraz podziwem obserwowałem, jak za każdym razem słucha nas kilka tysięcy osób. Średnio 4 tysiące osób, bywało że około 10 tysięcy. Słuchały nas osoby muzycznie przez nas wykształcone i zarażone muzyką. Bo sukcesem jest też wyedukowana rzesza melomanów. Jest pewien kanon muzyczny utworów, które wykonywaliśmy - Chopina, Wieniawskiego, Mozarta, Beethovena, Brahmsa… To pomniki kultury muzyki i umysłu ludzkiego.

- Wśród publiczności dominują jednak osoby dojrzałe…

- Tak jest w filharmoniach na całym świecie. Jednak o młodą publiczność się nie boję. Bo ona jest wykształcona i świadoma. Ale sama muzyka jest rzeczą trudną, to sztuka asemantyczna, każdy może ją rozumieć inaczej. Trzeba czasu, żeby dojrzeć do wielkich dzieł, pokonać do nich pewną drogę. I w tym kontekście tak ważne są nasze koncerty promenadowe, które są naszym olbrzymim sukcesem, winobraniowe, na które przychodzi kilka tysięcy ludzi i nawet noworoczne, bo takich jak nasze, nie ma nigdzie w Polsce.

- Po tak pracowitych latach, jakoś trudno przychodzi wyobrazić sobie pana na kanapie, na muzycznej emeryturze.

- Na taką się nie wybieram. Nigdy nie miałem zbyt wiele czasu ani spokojnej głowy na kompozycje. Teraz z największą przyjemnością piszę utwór na jubileusz Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Również z prezydentem Januszem Kubickim rozmawialiśmy o utworze na zbliżające się 800-lecie Zielonej Góry. Jako zielonogórzanin z wyboru i honorowy obywatel miasta jestem to winien naszemu miastu. Czyli mam już plany na ładne parę miesięcy, a do tego kilka propozycji od filharmonii w Polsce i zajęcia w akademii sztuki w Szczecinie. Ale na razie wakacje. Postanowiłem, że tym razem będę na nich mniej zdyscyplinowany, niż zwykle.

- Dziękuję.

Ewa Lurc