Uczyłem latać indonezyjskiego admirała

14 Sierpień 2015
- Polityka cały czas dominowała kiedyś nad mistrzostwami. Chodziło o pokaz siły: kto ma lepszych pilotów oraz sprzęt - wspomina Ryszard Witkowski, prezes Rady Seniorów Lotnictwa

 

- Tytuł „Gość specjalny 15. Śmigłowcowych Mistrzostw Świata” brzmi bardzo poważnie. Proszę zdradzić, za jakie zasługi otrzymuje się takie honory?

Ryszard Witkowski, prezes Rady Seniorów Lotnictwa, były pilot doświadczalny: -

Tak na sto procent, to wiedzą tylko organizatorzy mistrzostw, ich trzeba pytać. Ja mogę tylko przypuszczać.

 

- No to popuśćmy trochę wodze fantazji…

- Powiem panu prawdę i tylko prawdę. Według mnie, zostałem uhonorowany za swój osobisty i wieloletni wkład w rozwój sportu śmigłowcowego, w Polscy i na świecie. Moja przygoda z tym sportem zaczęła się w 1969 r., gdy trafiłem do międzynarodowej grupy organizującej I mistrzostwa śmigłowców, które odbyły się dwa lata później, w Bueckeborgu. W tych pierwszych światowych mistrzostwach startowało tylko pięć krajów. I choć nie było ani jednej załogi z tzw. bloku wschodniego, w tym z Polski, to jednak na sędziowskiej ławce zasiadł polski pilot, czyli ja.

 

- Ta kłująca w oczy nieobecność miała przyczyny polityczne?

- Polityka cały czas dominowała nad mistrzostwami. Po pierwsze, wykorzystywane były jako arena konfrontacji pomiędzy tzw. Wschodem i Zachodem, pewnie dlatego w zawodach startowali wyłącznie wojskowi piloci. Po drugie, rywalizacja sportowa traktowana była na równi z rywalizacją militarną, chodziło o pokaz siły: kto ma lepszych pilotów oraz sprzęt.

 

- Jak długo trwała ta zabawa w niby wojnę?

- O wiele  za długo. W 1981 r. organizowaliśmy, w Polsce, IV mistrzostwa w pilotażu śmigłowców. Drużynowo zdobyliśmy dobrą, czwartą pozycję, ale kilka miesięcy później gen. Jaruzelski ogłosił stan wojenny i nasz kraj na kilka dekad wypadł z organizacji mistrzostw. Przerwa trwała bardzo długo, 34 lata. Dopiero w tym roku światowa federacja sportu śmigłowcowego przyznała nam prawo organizacji mistrzostw.

 

- Czym sport śmigłowcowy jest teraz, zabawą dla bogatych?

- W dużej mierze, tak. Co prawda, mamy znakomitych pilotów, nie tylko wojskowych, również cywilnych, w tym panie, ale sam sprzęt do najtańszych nie należy. W krajach zachodnich, śmigłowce biorące udział w zawodach są własnością prywatną. Często samych pilotów. W Polsce wykorzystuje się śmigłowce należące głównie do prywatnych firm.

 

- Całe życie zawodowe związał pan z lotnictwem. Jak dziś, u progu 90. roku życia, postrzega pan jakość wyszkolenia zawodowego swoich kolegów po fachu?

- Mimo podeszłego wieku, lubię nadal zasiąść w kabinie śmigłowca. Taki sentymentalny lot odbyłem całkiem niedawno. I z całą pewnością mogę powiedzieć, że dopadł mnie wtórny analfabetyzm, bo sporo lotniczych procedur wyparowało mi z głowy. Ale zachwyt z lotu śmigłowcem pozostał ten sam, co przed laty.

 

- Jako pilot zwiedził pan chyba cały świat. Z czego w swej karierze zawodowej jest pan szczególnie dumny?

- Przede wszystkim, z przywrócenia Polsce prawa organizacji mistrzostw świata. No i jeszcze z kilku pomniejszych rzeczy (śmiech).

 

- Może mały przykład?

- Pracowałem na wszystkich kontynentach oprócz Australii i Ameryki Południowej. Pracowałem dla ONZ, nawet dla rządu Indonezji.

 

- Woził pan pocztę dyplomatyczną?

- Szkoliłem ich pilotów. Między innymi ich przyszłego admirała, wówczas zaledwie kapitana Soewoto.

 

- Który w dowód wdzięczności przyznał panu honorowe obywatelstwo?

- Ja nawet nie wiem, czy on mnie jeszcze pamięta, choć ja jego, świetnie. Generalnie mogę się jednak pochwalić, że wszędzie, gdzie pracowałem, jestem mile wspominany. Nawet w Rosji. Mam tam wielu oddanych przyjaciół.

 

- Teraz zaczynam rozumieć, skąd ten tytuł „Gość specjalny 15. mistrzostw”. Pan, po prostu, ma wszędzie swoich ludzi?

 - Znają mnie w prawie całym lotniczym światku. Traktują mnie jako pokoleniowy łącznik pomiędzy starym i nowym lotniczym światem. A ja dzielnie próbuję sprostać temu wyzwaniu (śmiech).

 

- Dziękuję.

 

Piotr Maksymczak

 

Fot: Krzysztof Grabowski