Sport w czasach zarazy

3 Kwiecień 2020
Odwołane, zawieszone – to słowa klucze pojawiające się we wszelkich doniesieniach sportowych. Przed nimi było jeszcze sformułowanie „bez publiczności”. Taki sport trwał jednak krótko i… nie miał najmniejszego sensu. Ale powspominajmy, bo to niecodzienne doświadczenie.

Miałem okazję być w wąskiej grupie osób na meczu Stelmetu Enei BC z MKS-em Dąbrowa Górnicza. Tak, tym bez publiczności. Historycznym, bo mam nadzieję, że jedynym takim w erze hali CRS. Słowo „okazja” pojawia się nieprzypadkowo. Najczęściej pisze się „miałem przyjemność”, ale to przyjemnością nie było. Puste krzesełka! Poza osobami funkcyjnymi i pracownikami klubu, którzy musieli być - żywego ducha! Tak wygląda sport w wersji, w którą jeszcze miesiąc temu nikt albo prawie nikt by nie uwierzył.

- Do kogo i co będziesz mówił? - pytali sędziowie przy stoliku, ciekawi, jak będzie wyglądać praca spikera, która z reguły jest ważna dla ludzi siedzących na trybunach. – Sam się zastanawiam – odpowiedziałem. Bo ci, którzy rzucili, raczej wiedzą, za ile punktów to zrobili, a ci, którzy właśnie weszli na parkiet, wiedzą jak się nazywają. Ci, którzy faulowali też najczęściej to wiedzą, nawet jeśli ich miny mówią zupełnie co innego. Liga kazała być, to byłem.

Pytał mnie też komisarz meczu, jak zamierzam podejść do sprawy. W polskiej lidze, godzinę przed meczem zawsze jest z nim odprawa. Pojawiają się na niej kierownicy obu drużyn, przedstawiciele gospodarza meczu, ochrony oraz sędziowie, którzy potem siedzą przy stoliku. Na odprawie, w razie wątpliwości, to ja pytam komisarza o wytyczne, które mogą wychodzić poza meczowy kanon. Tym razem, to komisarz pytał mnie, co planuję m.in. z prezentacją. Odparłem, że moim zdaniem powinna być taka, jak zwykle. Począwszy od wyczytania kapitanów, potem pozostałych zawodników, a skończywszy na sztabach szkoleniowych. Niech chociaż to będzie namiastką normalności – zaproponowałem, na co komisarz przystał.

Po opuszczeniu salki konferencyjnej, idąc w stronę parkietu, o pracę z mikrofonem zapytał mnie też kierownik dąbrowian. – Spikeruję na naszych domowych meczach – zaznaczył, chcąc zasięgnąć opinii, jak planuję gadać do pustych trybun. Myślał, że niedługo i jego czeka taki pojedynek w Dąbrowie Górniczej. – Przyjemności – rzuciłem na odchodne – choć po chwili zreflektowałem się, że w takich okolicznościach przyrody zabrzmiało to może i serdecznie, ale też i naiwnie. Może nawet trochę głupio.

Mecz wyglądał tak, jak krajobraz. Niby normalnie, a jednak czegoś brakowało. Mocno wspomagał Tomek Oszmiański, czyli DJ Osa, który na meczach serwuje muzykę. Tym razem od czasu do czasu serwował też… oklaski z głośników. Trudno było o nastrój i adrenalinę na poziomie jaki jest, gdy halę CRS wypełniają kibice. – Pozdrowisz nas do mikrofonu? – żartował jeden z sędziów, który siedział obok mnie. Pozdrowienie wszystkich, którzy tu są, z imienia i nazwiska, nie zajęłoby mi szczególnie dużo czasu – pomyślałem.

Po meczu nasi koszykarze klaskali, patrząc w stronę pustych trybun. Więksi żartownisie poszli przybijać piątki, podpisywać autografy i pozować do selfie z fanami widmo. Czy myśleli wtedy, że z parkietu hali CRS schodzą po raz ostatni w tym sezonie? Dzień po meczu rozgrywki Energa Basket Ligi zostały zawieszone, a tydzień później zakończone, z ogłoszeniem medalistów. Zakończona została też liga VTB, gdzie Stelmet uplasował się na znakomitym 6. miejscu. Pozostaje tylko żal, że z drużyną, którą tak pokochali kibice, nawet nie było okazji się pożegnać.

Marcin Krzywicki