Wielkanoc prosto spod igły

29 Marzec 2018
- Formy przenikają się i zmieniają. Ja robię ozdoby z tkaniny, a obok mnie pani maluje tradycyjne pisanki, robiąc z nich prawdziwe arcydzieła - mówi Rozetta Filipek, która na zielonogórskim jarmarku wielkanocnym reprezentuje nurt handmade.

- O Wielkanocy zapewne pomyślała pani dużo wcześniej aniżeli większość zielonogórzan? Uszycie tylu kurek, zajączków i owieczek, by wypełnić nimi stragan zielonogórskiej „Kraszanki”, wymagało czasu.
Rozetta Filipek: - Zdążyłam odsapnąć po świętach grudniowych, które pod względem twórczym również są dla mnie intensywne, złapać natchnienie, posprzątać drewutnię... był luty.

- Drewutnię? Przecież szyje pani zające, a nie rąbie drewno!
- Po pierwsze: szyję nie tylko zające i świąteczne ozdoby, lecz wszystko „co mi w duszy gra”. A drewutnią mąż nazywa moją pracownię, czyli największy pokój w naszym domu, do którego stopniowo znosiłam własnoręcznie przerabiane drewniane meble. Tylko tu się mieściły. Potem do mebli doszły poduszki i inne prace, no i maszyna do szycia. Teraz mam pracownię w salonie, a wszystkie rodzinne spotkania odbywają się w kuchni. Na szczęście jest duża.

- Miłość wymaga poświęceń. Mam na myśli pani zamiłowanie do tworzenia pięknych rzeczy własnymi rękami. Skąd się wzięło?
- Jestem uwarunkowana genetycznie: tata jest klasycznym przykładem „złotej rączki”, naprawi absolutnie wszystko, a mama maluje obrazy. Bycie księgową nie było mi pisane. Ale miałam incydent sklepowy... i za ladą marzyłam, żeby wziąć do rąk wiertarkę. Nie było sensu się męczyć ani oszukiwać. Tworzyłam w drewnie i z kamieni półszlachetnych, ostatecznie zaczęłam szyć, każdą maskotkę czy ozdobę inną od poprzedniej. To było kilkanaście lat temu, dziś wyrobów autorskich jest znacznie więcej.

- Mówimy o tzw. handmade, nowoczesnej formie rękodzieła? Czymś na kształt domowej manufaktury, w której powstają rzeczy unikatowe, nie tylko z tkaniny, robione ręcznie, z wyjątkową dbałością o szczegóły…
- Tworzę sama, dlatego, że lubię i tylko wtedy, kiedy mam twórczą wenę. Ale cała reszta się zgadza. Zalewa nas masa ładnych i tanich rzeczy, których wadą jest to, że wszystkie są  zrobione „na jedno kopyto”. Wracamy więc do czegoś, co jest jednostkowe, dopieszczone, zrobione przez czyjeś zręczne ręce. Tak kiedyś powstawały piękne rzeczy.

- Pani ozdobne jajeczka, które nie są kraszankami, wpisują się w wielkanocną symbolikę, ale z tradycyjną sztuką ludową niewiele mają wspólnego.
- To tylko inna forma. A te się przenikają i zmieniają. Ja robię ozdoby z tkaniny, a obok mnie pani maluje pisanki, robiąc z nich prawdziwe arcydzieła.

- Hołduje pani tradycji?
- Tak i nie. Do najbliższych na Wielkanoc wysyłam kartki ze znaczkiem a nie SMS-y. Na świąteczny stół kładę haftowany obrus po mamie mojej mamy chrzestnej i gałązki z ogrodu, a po domu rozkładam moje baranki i zające - przytulanki. Buduję nastrój. Ale gdy pogoda na to pozwala, razem z mężem i córeczkami bierzemy karimaty i wielkanocne śniadanie jemy na łonie natury. W świątecznym koszyczku najważniejsza jest dla mnie sól i inne przyprawy. Gdy posypuję nimi potrawy, stają się dla mnie magiczne.

- Tak jak do tworzonych rzeczy dodaje pani szczyptę serca...
- Wymagają też cierpliwości i natchnienia. Tworzenie jest też dla mnie formą medytacji. Wycisza i uspokaja - to takie wartości dodane. Bezcenne w zabieganym świecie.

- Dziękuję.
Ewa Lurc