Na urodziny spadłem z nieba

27 Lipiec 2018
- Masz tu zaległy prezent na Dzień Ojca. Mama mówi, żeby Ci go dać teraz, bo potem nie wiadomo, czy będzie komu wręczyć – optymistycznym tekstem witała mnie na lotnisku moja własna córka. Za chwilę mam skoczyć z 3 tysięcy metrów. Pierwszy raz w życiu. Skok to prezent na 60. urodziny.

Zaczęło się niewinnie. Podczas spotkania nowych uczestników programu „ZGrana Rodzina” wiceprezydent Wioleta Haręźlak wywołała przedstawicielkę Aeroklubu Ziemi Lubuskiej. Panią siedzącą obok mnie. Ot, by zagaić rozmowę, zapytałem:

- A skoczyć ze spadochronem to u was można?

- Sam czy z instruktorem? - odpowiedziała pytaniem. Sam? Za długo bym się uczył, tyle życia już nie mam.

To kiedy skaczemy?

Pytanie pada po dwóch tygodniach, przez telefon, niespodziewanie.

- Chciałbym na swoje 60-te urodziny - odpowiada chojrak, który we mnie drzemie.

- Jeden warunek, musi pan ważyć mniej niż 110 kg.

Chojrak z ledwością mieści się w normie, ale zamiast powiedzieć „szkoda”, rzuca: - Ok, jesteśmy umówieni - i już po chwili kombinuje, jak się honorowo wycofać. Zamiast tego rozsyła sms-y z zaproszeniem do oglądania spektaklu... by wstyd przed stchórzeniem był większy.

Znajomi każą puknąć mi się w głowę, tylko jeden niespełna trzydziestoletni Mariusz, który ma to już za sobą, mówi: - To coś wspaniałego, największy wyrzut adrenaliny, jaki miałem w życiu. Tylko nie jedz przed skokiem.

W niedzielny ranek budzę się wcześniej niż zwykle. Kawa i jajecznica muszą starczyć na cały dzień. Porządkuję uporządkowane rzeczy, sprzątam posprzątane, czytam przeczytane... I co dwie godziny na Vantusky sprawdzam prognozę pogody, na „burzach”, gdzie grzmi i błyska. Nie u nas, niestety.

 

Jeszcze można zrezygnować

 

Melduję się na lotnisku w Przylepie, wypełniam papiery, siadam na ławeczce. – Stary, masz jeszcze czas na zmianę decyzji – myślę.

Pół godziny później zjeżdżają znajomi. Z odległego miasta przyjeżdża córka.

- Masz tu zaległy prezent na Dzień Ojca. Mama mówi, żeby Ci go dać teraz, bo potem nie wiadomo, czy będzie komu wręczyć – wita mnie optymistycznym tekstem. Znajomych czarny humor też nie opuszcza.

- O widzę, że Loża Szyderców już jest. Arnold jestem. Scenę z Kilera pamiętacie? To gdzie kwiaty? Pamiętacie, co było potem? – pyta, a najmłodsi oczywiście nie rozumieją kontekstu. - Zaczynamy? – młody mężczyzna zdecydowanie ściska moją rękę. I jakby sprawdza, czy mam dużego pietra, czy tylko małego. Na razie nie mam żadnego.

Arnold ma z sobą uprzęż i zaczyna mnie ubierać.

- Klejnoty rodzinne do góry, bo będzie to najboleśniejsze pięć  minut w twoim życiu – ostrzega, sprawdzając ułożenie pasów w pachwinach. - A teraz krótkie szkolenie.

Po otwarciu drzwi robimy to i to, nogi trzymamy w ten sposób, ręce najpierw tak, a potem tak... Koniec szkolenia. Do skoku szykuje się też sporo młodsza blondynka. Ruszamy na płytę lotniska: ona, jej tandem-pilot, ja z Arnoldem, dwóch kamerzystów, którzy będą skakać i filmować nasze „wyczyny” oraz skoczek, który korzystając z wolnego miejsca, leci z nami.

- Wzniesiemy się ponad trzy kilometry w górę, swobodne spadanie potrwa trzydzieści kilka sekund do wysokości 1,5 tysiąca metrów, potem otworzy się spadochron (albo nie, szepce mi do ucha diabeł) i polecimy jeszcze jakieś pięć minut (albo dużo krócej) - informuje Arnold.

Wznosimy się. Ula - bo tak ma na imię moja towarzyszka - żartuje i stroi miny do kamery, ja staram się kontemplować widoki. Zielona Góra wygląda pięknie. Polana wśród lasów i wijąca się wstęga Odry. Węzły S-3 imponujące rozmachem, strefa w Kisielinie - olbrzymia, wieżowce Braniborskie jakby strzegły grodu. Mój dom, dom sąsiadów, rynek coraz mniejsze, panorama coraz bardziej rozległa. Samolocik z mozołem wspina się coraz wyżej. Arnold ma wskaźnik wysokości, wielki zegar na przegubie dłoni, który co rusz podsuwa mi przed oczy. Dwa tysiące, dwa tysiące pięćset, dwa tysiące sześćset, dwa tysiące siedemset... Za oknami wolno przepływają pojedyncze cumulusy, temperatura bliska zeru (na ziemi 26 stopni). Nie odczuwam chłodu, mimo krótkich spodenek.

 

Trzy tysiące pięćset metrów

 

Poprawianie uprzęży, dociąganie pasków, okulary na nos. Kamerzysta w stanie gotowości.

- Dwie minuty do skoku - zdanie pada jak komenda. Szybko, mocno.

Już tylko minuta. Przybijamy jakby „piątki”, czyli trzy rytualne gesty, których nie znam.

- Ruszamy – to znów Arnold.

Otwierają się drzwi, zimne powietrze wpada do kabiny. „Pojedynek” siada w drzwiach i widzę go przez ułamek sekundy. Spada jak kamień w studnię. Po raz pierwszy czuję się niepewnie. Arnold mówi, że przy naszym ciężarze polecimy z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Kamerzysta już wisi w drzwiach. Jedną ręką trzyma się poręczy, jedną nogą jest już na zewnątrz. Jak cyrkowiec.

Siedząc przesuwamy się ku drzwiom. Skupiam się na instrukcjach: usiąść na krawędzi, nogi podwinąć pod samolot, ręce zacisnąć na paskach uprzęży, głowę maksymalnie odchylić do tylu. Teraz zwrot w stronę kamery, wymuszony uśmiech, głowa na wprost, lekka kołyska ciałem i... spadamy! Kręci nas wokół siebie, obraca na plecy. Już w tej pierwszej, najpierwszej sekundzie mózg otrzymuje sygnał: to wcale nie jest przerażające. Arnold klepie mnie w ramię. Pamiętam, to sygnał, by rozłożyć ręce. Lecimy, nie czując prędkości. Nie patrzę w dół, szukam wzrokiem kamerzysty. Leci przede mną, twarzą do mnie i wyciąga ręce jakbyśmy chcieli się chwycić i przybić piątkę. Robimy jedno kółko, i drugie.

 

Ziemia przyśpiesza

 

Adrenalina płynie uszami, a hormony nie nadążają produkować endorfin. Lecę, to nic, że przypięty do instruktora. Wyskoczyłem ze sprawnego samolotu i mimo 60 lat czuję się jak młodzieniaszek. I nagle... lekkie szarpnięcie, zmiana pozycji. Otworzył się spadochron! Zmiana przedstawienia. Teraz spadamy wolniej. Co ja mówię! W porównaniu do tego, co było przed chwilą, wisimy w powietrzu.

- Chwyć linki spadochronu i pokieruj trochę – mój tandem-pilot pokazuje jak to zrobić. - Pociągnij prawą mocno w dół.

Ciągnę i raptownie robimy zakręt w prawo, z ostrym przechyłem. Teraz druga strona. I znów zmiana kierunku lotu, i znów przechylamy się ostro, tym razem w lewo.

- Teraz chwilę poleć prosto - Arnold wydaje komendy, ja kieruję wielką kolorową czaszą nad nami. Pod nami dachy Przylepu, lotnisko. Tam w dole głowy zadziera Loża Szyderców, muszę się dobrze prezentować. Ziemia przyspiesza. Kamerzysta już wylądował i szykuje się do nagrania sceny przyziemienia.

- Jak powiem nogi, to podnosisz je maksymalnie w górę – przypomina Arnold. – Jeszcze dwieście metrów, jeszcze sto. Nogi!

Teraz jestem oparty na instruktorze, a on... sadza nas na "czterech literach". Choć szorujemy nimi po trawie dobre 20 metrów, nie sprawia to nawet odrobiny bólu. Ląduję, cały i zdrowy. Wypinam się z uprzęży, podaję rękę Arnoldowi. To było coś wspaniałego. Przytulam mocno córcię, witam Lożę, Tomek otwiera urodzinowego szampana. A ja mówię im tak: gdybym miał wolne środki, wróciłbym na lotnisku w Przylepie i skoczył ponownie. Takie to uczucie.

Benedykt Andrzejewski

 

Fot. Archiwum prywatne

Lot bez otwartego spadochronu trwa tylko 30 sekund – niezapomniane wrażenia pozostają na całe życie.