Na szczęście, miło się kojarzę

8 Kwiecień 2019
Tomasz Brzózka przez 33 lata był kierownikiem Urzędu Stanu Cywilnego. Tydzień temu odszedł na emeryturę. – Pracę zacząłem od wagarów – wspomina bohater naszych rodzinnych albumów ze zdjęciami.

- Gdy po 33 latach garnitur i oksydowany łańcuch z wizerunkiem orła zamieni pan na wygodny strój emeryta, niewielu pana rozpozna. Tak bywa z lekarzami, gdy zdejmują biały kitel...
Tomasz Brzózka, kierownik USC w Zielonej Górze: - To może być nawet dobre, dotąd musiałem trzymać fason. Ktoś mi kiedyś powiedział: „chyba nie ma w Zielonej Górze rodziny, w której albumach ciebie by nie było”. I coś w tym jest, bo udzieliłem około 9,6 tys. ślubów, jestem więc w mieście osobą rozpoznawalną. Na szczęście, miło się kojarzę.

- Zazdroszczę, w pracy spotykał pan przede wszystkim szczęśliwych, uśmiechniętych ludzi. Nowożeńcy, jubilaci...
- To prawda. Ale USC załatwia również inne sprawy. Urzędnik stanu cywilnego jest strażnikiem prawa i znajduje się na pierwszej linii tworzenia wszystkich rejestrów państwowych. Wszystko tutaj się zaczyna: urodziny, małżeństwa, zgony i to, co po drodze - zmiana nazwiska, uznanie ojcostwa czy ocena skuteczności rozwodu, który przeprowadzono w innym kraju. Wiele skomplikowanych spraw. Dlatego ustawicznie się szkolimy. Każdy urzędnik, który przychodzi do pracy w USC, powinien sobie nakleić zielony listek, jak kierowca. Tego żadna uczelnia nie uczy.

- Celebry również, chyba że aktorska. A do roli mistrza ceremonii pasował pan jak ulał. Kulturalny, serdeczny, ciepły...
- Jest coś, czego nawet po tylu latach wyjaśnić nie umiem: kto przychodzi do pracy w USC, jakby automatycznie staje się spokojniejszy, empatyczny. Kilkanaście lat temu przeprowadzono wśród ludzi ankietę, który z urzędów jest najbardziej przyjazny. ZUS, fundusz zdrowia, jakiś inny?

- Niech zgadnę: wyszło na to, że USC.
- Bingo! W każdym razie ja za swoich pracowników dałbym się pokroić.

- Pamięta pan swój pierwszy dzień w pracy?
- Zaczął się od wagarów. W pracy miałem stawić się 2 stycznia 1986 r., w czwartek po Sylwestrze, ale zasypało mnie w Borowicach koło Karpacza. - Do poniedziałku się pan z tego śniegu wygrzebie? - zapytała tylko pani prezydent Grzegorzewska. Wygrzebałem się na 6 stycznia. Od tamtego czasu szybko przeleciało...

- Pierwszy ślub w roli celebranta jeszcze pan pamięta?
- Pamiętam, bo jakieś trzy miesiące później udzieliłem go swojemu koledze. Jeszcze przygotowując się do roli celebranta, pomyślałem że sala ślubów to nie sala sądowa. Zamiast pouczać na niej nowożeńców, że „kodeks rodzinny nakłada na małżonków obowiązki... itd. ”, robiłem to przed ceremonią i zamiast korzystać z wzoru przemówienia z instrukcji dla kierowników USC, sam sobie je napisałem. Żeby było cieplej i serdeczniej. Młody byłem i chciałem to zrobić od serca. Za pomijanie „mądrości” miałem potem pokontrolne nieprzyjemności.

- Chyba nie jakieś straszne... w każdym razie kierownikiem pan pozostał.
- Powiem więcej. Na kursie urzędników USC z całej Polski wygłosiłem potem wykład, jak powinno się celebrować uroczystość, rozdając swoje scenariusze w charakterze przykładu.

- Stosownej do uroczystości powagi nigdy pan jednak nie porzucił.
- Ale zdarzało się, że byłem blisko. Na przykład, gdy ślubowała panna młoda w spódniczce lekko za kolana, na krynolinie. Wyglądała pięknie, jak laleczka. Gdy usiadła fiszbiny się uniosły i moimi oczom ukazał się widok śnieżnobiałych majteczek. I nikt na to nie zwrócił uwagi, ani goście, ani pan młody, tylko ja przez całą przemowę sztywno patrzyłem jej w oczy, i ani centymetr niżej. Innym razem pan młody podczas zaślubin wpadł w histeryczny śmiech, chichotał z nerwów zarażając salę. Byli też tacy, co słowa nie mogli z siebie wydobyć. No i nigdy nie zapomnę, gdy obrączki pary młodej zsunęły mi się z tacki na pstrokaty kowarski dywan, który kiedyś leżał w sali ślubów. Znalezienie graniczyło z cudem. Damską odzyskaliśmy, a panu młodemu zaproponowałem pożyczenie własnej. Zguba znalazła się w mankiecie moich spodni. Zamiast powagi był śmiech na sali. Ale bywały też sytuacje, w których szkliły mi się oczy. Najczęściej wtedy, gdy państwo młodzi dziękowali rodzicom.

- Zwykle dziennikarze pytają pana o modne imiona nadawane dzieciom. Dziś interesują mnie pana ulubione.
- Nie chodzi o brzmienie, lecz o skojarzenie. Tak jest w moim przypadku. Np. Barbary, które znałem to były takie Baaasie, wszystkie puszyste. Więc w kwestii lubienia musiałbym się zastanowić.

- Będzie miał pan na to więcej czasu.
- Znajomi przestrzegają, że teraz to dopiero mi go zabraknie! Na razie wciąż biegam: organizuję kolejne seminarium i odbieram mnóstwo telefonów, bo wciąż działam w stowarzyszeniu urzędników stanu cywilnego, teraz rozmawiam z panią... Oby zostało trochę czasu na ogródek, rodzinę i sportowe pasje.

- Dziękuję za rozmowę.
Ewa Lurc