Legenda o smoczych łazach

5 Październik 2015

(fragment)

Było to dawno, dawno temu. Młody Karol wychował smoczycę Lunę. To był dobry smok, który chronił ludzi. Początkowo mieszkali w Zielonej Górze. Później przenieśli się do Zatonia. Pewnej nocy, gdy Luna poleciała zobaczyć miasto, na wieś napadli złoczyńcy. Spalili ją a Karola z żoną porwali.

Smoczyca nie odnalazła ciał ani Karola, ani Marty i wpadła w rozpacz. Wzbijała się wysoko i zionęła ze złości wielkim płomieniem, jakby chciała rozświetlić mrok nocy i wypatrzeć, gdzie jest Karol z żoną. Ale śladu po nich nie było widać. Zaczęła płakać i z pięknych zielonych oczu lały się wielkie, smocze, żelazne łzy. Płakała tak rzęsiście, że okoliczne pola całe się nimi pokryły. Nie mogła sobie darować, że w chwili próby, nie było jej z przyjaciółmi, i że nie potrafiła zaradzić nieszczęściu. Ruszyła w świat, zataczając coraz większe kręgi od Zatonia, w poszukiwaniu Karola i jego żony, a wszędzie roniła swoje żelazne łzy. Podobno gdzieś ich odnalazła, daleko na północy, i wyrwała z niewoli. Tak przynajmniej w pieśniach opowiadali trubadurzy. Zatonie wkrótce zasiedliło się nowymi osadnikami, bo przecież wszyscy wiedzieli, że: „gdy ziemię masz człeku po smoku, głodu nie zaznasz w całym roku”. Ale zanim zaczęli ją uprawiać, musieli wyzbierać z pól porozrzucane smocze łzy. Zamiast jednak wycinać las i stawiać domostwa z drewnianych bali, postanowili budować swoje chaty, obory i stajnie z tych zalegających w polach łez. Z czasem zapomnieli, skąd się wzięły i zaczęli na nie mówić „rudy”, bo właśnie miały taki brunatny kolor.