Ania tańczy tylko dla Pawła Janczaruka

19 Czerwiec 2017
- Jestem jedynym widzem spektaklu, który jednocześnie rejestruję – wyjaśnia Paweł Janczaruk, zielonogórski artysta fotograf. Efekt wspólnej pracy, fotografa i jego roztańczonej muzy, zobaczymy na wystawie „Baletnica w oknie. Księga pierwsza”. Wernisaż w środę 21 czerwca, godz. 17.00.

- Kim jest Ania?
Paweł Janczaruk: - Prawdziwą baletnicą. I baletnicą z moich fotografii. Również tegoroczną maturzystką. Razem od 2015 r. realizujemy projekt „Baletnica w mieście” i to ona go wymyśliła.

- Zaraz, zaraz… baletnica tańczy w mieście czy w oknie, bo się pogubiłam?
- I tu, i tu. Ale najpierw była „Baletnica w mieście”. Anię poznałem trzy lata temu, podczas sesji fotograficznej w studio. Opowiedziała mi, że na jednym z portali zobaczyła zdjęcia baletnicy w miejskiej scenerii. Choć od bardzo dawna bawiłem się fotografią otworkową i byłem nią już nieco znużony, pomysłu nie podchwyciłem. Bo o co w nim miałoby chodzić? Nie wiedziałem. Mniej więcej w tym samym czasie otrzymałem propozycję od warszawskiego projektanta. Mieliśmy zrobić sesję modową na tle miejskich obiektów. I jak za dotknięciem różdżki wrócił pomysł z baletnicą... Gdy ponownie spotkałem się z Anią, miałem już wszystko poukładane w głowie: jeśli mamy to robić, to tylko na poważnie, projekt będzie rozłożony w czasie, skończymy kiedy nam się znudzi, powstanie sukcesywnie uzupełniana strona internetowa, wystawa albo wystawy, a na końcu wydamy album, i to wszystko zrobimy we dwójkę, nie szukam innych baletnic. Zrealizujemy go wyłącznie w Zielonej Górze, w mieście, które kochamy. I Ania się na to zgodziła. Sam zamysł nie jest nowy. Wzorujemy się na projekcie nowojorskiego fotografa, który jako pierwszy fotografował różne baletnice w miejskiej scenerii.

- Jesienią 2015 r. wyszliście w miasto...
- Na deptak. Wyobraź sobie: muzyka gra, Ania tańczy, a wokół nas coraz więcej ludzi. Z sesji fotograficznej zrobił się happening. I zdeprymował Anię. Dlatego teraz wywołuje muzykę w głowie i tańczy tylko dla mnie. Jestem jedynym widzem tego spektaklu, który jednocześnie rejestruję. I to w tym projekcie jest najpiękniejsze. Ania wiele razy powtarza układy, figury, które wpadają mi w oko. Proszę: jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz… Bo chcę mieć pewność, że uchwyciłem w kadrze właściwą chwilę.

- Niefortunnie pytać artystę, co to praktycznie oznacza?
- Przygotowując się do projektu przeczytałem kilka książek o balecie, obejrzałem ze trzy filmy, byłem na kilku przedstawieniach baletowych we Wrocławiu, ale choć z baletu rozumiem dziś więcej, moja świeżo zdobyta wiedza nie dorównuje wiedzy Ani. Podczas jednej sesji powstaje 500, 1.000 fotografii, czasem więcej. Podczas pierwszej selekcji wyrzucam wszystkie nieudane pod względem kompozycyjnym czy drugiego planu. Podam przykład: podczas sesji w Galerii Grafitt Ania tańczyła układy wyłącznie na czerwonym świetle z sygnalizatora drogowego, bo inaczej samochody nieustannie „wjeżdżały” nam w kadr. Drugą selekcję robi Ania. Sprawdza ułożenie dłoni na fotografiach, napięcie nogi, czy odpowiednio stoi na pointach i czy ciało jest właściwie wygięte. Moment uchwycony w kadrze pod każdym względem musi być perfekcyjny… choć zapewne laik gafy by nie zauważył. Na naszych zdjęciach ciało baletnicy ma tworzyć harmonię z otoczeniem. Nadal pozostaje zbiór 100-150 fotografii. Wtedy obrabiam zdjęcia, zmieniam je na czarno-białe, przygotowuję format i... odrzucamy kolejne, aż zostaje 20-30, z których wszystkie mogłyby zostać pokazane na wystawie. Ostatecznie z jednej sesji wybieramy najwyżej pięć, sześć fotografii.

- Boję się zapytać: ile ich zobaczymy na wystawie?
- 15 czarno-białych fotografii w formatach od 100 x 70 cm do 2 x 3 m. Na tyle pozwala przestrzeń wystawowa.

- Kojarzony jesteś z fotografią tak małą, że trzeba się w nią mocno wpatrywać.
- 12 x 10 cm. Takie robię najczęściej. Więc gdy pierwszy raz zobaczyłem „baletnicę” w wymiarach 2 x 3 m oszalałem z wrażenia. Anię też zamurowało. Fotografie drukowane były w Szczecinie, na płótnie flagowym. Jest delikatne, lekko przejrzyste, zawieszając je na białej ścianie uzyskujemy odpowiedni kontrast. Próbny pokaz zrobiliśmy w Fundacji Salony. Nie chciałem w muzeum wystawiać knota.

- Jak to perfekcjonista. W efekcie waszej wspólnej pracy zobaczymy baletnicę w oknach…
- Instytutu Sztuk Wizualnych na Uniwersytecie Zielonogórskim, BWA, hotelu Ruben, Filharmonii Zielonogórskiej, Domu Towarowego Centrum... Wszędzie życzliwie nas przyjmowano. Na pomysł wykorzystania przestrzeni dużych okien też wpadła Ania, po klasowej wycieczce do biblioteki uniwersyteckiej. Tam jest wielka, przeszklona ściana. A w listopadzie nie mogła już tak po prostu wyjść w baletkach i zatańczyć na mrozie. I bez niego, nawet przed krótkimi sekwencjami, jednym układem czy figurą, wykonywanymi kilka razy, robi 15-minutową rozgrzewkę. Jest baletnicą, nie modelką.

- Jak sugeruje nazwa wystawy „Baletnica w oknie. Księga pierwsza”, będą kolejne edycje.
- W październiku planujemy „Baletnicę w mieście. Księgę drugą”. Zdjęcia robiliśmy na Sulechowskiej, na tle dawnej fabryki wódek, koło fontanny, na kładce koło Carrefoura, nieopodal Wieży Braniborskiej i w Galerii Grafitt na Bohaterów Westerplatte. Jak widzisz, zgodnie z pierwotnym założeniem projekt realizujemy niespiesznie. Równolegle realizuję inny: odwzorowuję malarstwo portretowe Balthusa w czarno-białych fotografiach. Wystawa prawdopodobnie powstanie w przyszłym roku.

- Dziękuję.
Ewa Lurc