Sołtys to misja połączona z pozytywnym wariactwem

10 Marzec 2017
- Jeśli ktoś zdecydował się na sołtysowanie, to musi w sobie odnaleźć olbrzymie rezerwy pokory i cierpliwości. Skoro się podjęłam tej roli, to muszę być do dyspozycji mieszkańców właściwie całą dobę – mówi Renata Woźniak.

- Dzień Sołtysa już w tę sobotę, 11 marca. Dużo życzeń pani odebrała?
Renata Woźniak, sołtys Drzonkowa: - Dosłownie przed chwilką odebrałam życzenia od prezydenta Janusza Kubickiego.

- Co pani życzył?
- Jeszcze nie wiem, to są pisemne życzenia. Na ozdobnym papierze. Przeczytam po powrocie do domu. A wracając do życzeń, w zeszłym roku telefon mi się prawie zablokował. Było mi szalenie miło, chyba z 40 mieszkańców Drzonkowa zatelefonowało z gratulacjami i życzeniami. Widać dobrze ocenili moją pracę. A jak będzie teraz? To się dopiero okaże. Ci zadowoleni pewnie zadzwonią, ci niezadowoleni pewnie pomilczą (śmiech).

- Co się powinno życzyć sołtysowi: uporu i szczęścia czy może jak najszybszego powrotu do domu?
- Mój mąż pewnie od razu wybrałby ten ostatni wariant, bo zbyt często wracam po 22.00, czasami jeszcze później. Przed ostatnim balem karnawałowym dla dzieci wróciłam grubo po północy. Członkowie naszej rady sołeckiej też nie patrzyli na zegarki. Musieliśmy wszystko zapiąć na ostatni guzik, w przypadku dzieci nie może być żadnej nawalanki. Mój mąż powiada, że jak chce ze mną porozmawiać, to musi przyjść do świetlicy wiejskiej, gdzie mnie na pewno zastanie.

- A tak na poważnie?
- Czy może być coś bardziej poważnego od częstej nieobecności żony w domu (śmiech)? Na całe szczęście mam wyrozumiałego męża. Na co dzień co innego spędza mi sen z powiek. Bo choć większość mieszkańców Drzonkowa to wspaniali ludzie, to jednak czasami brakuje mi sił i wytrzymałości. Ostatnio pewna pani zażądała, aby z powodu hałasu i kurzu zamknąć jeden z pasów naszej wewnętrznej drogi. Straciłam sporo czasu, by jej wytłumaczyć, że takie oczekiwanie nie tyle przekracza moje kompetencje, ile przede wszystkim ogranicza prawa innych mieszkańców do tej samej ulicy.

- Sołtys jako lekarz ludzkich dusz?
- Tłumaczenie zajmuje najwięcej czasu. Ludzie nie znają się na zawiłościach biurokratycznych procedur. Nie rozumieją, dlaczego nie można tego lub owego. Ale na ludzi nie można się obrażać. Mają swoje problemy, codzienną walkę o chleb, mają swoje kłopoty rodzinne, nawet dramaty. Jeśli ktoś zdecydował się na sołtysowanie, to musi w sobie odnaleźć olbrzymie rezerwy pokory i cierpliwości.

- W imię czego?
- W imię własnej satysfakcji, że sprostałam, że dałam radę, i w imię ludzkiego zadowolenia, że powoli nasza wiejska społeczność przemienia się w prawdziwą wspólnotę. To naprawdę wielka radość móc obserwować, jak z każdym rokiem rośnie poziom identyfikacji z Drzonkowem, jak z każdym rokiem przybywa ludzi dumnych, że mieszkają właśnie tu.

- Czym zatem jest sołtysowanie: hobby, społeczną misją, powołaniem?
- To misja połączona z pozytywnym wariactwem. Skoro się podjęłam tej roli, to muszę być do dyspozycji mieszkańców właściwie 24 godziny na dobę. A skoro coś robię, to na całego. Trzeba umieć się natychmiast pozytywnie nakręcić. Jeśli np. padnie hasło -  zróbmy Dzień Kobiet, to choć nie mamy pieniędzy, po trzech dniach jesteśmy silni, zwarci i gotowi.

- Mówi pani „my”, czyli kto?
- Moja wspaniała rada sołecka, na którą zawsze mogę liczyć. Do kategorii „my” zaliczam także naszego ks. proboszcza Rafała Szwaję, radnego dzielnicy - Romana Rekuta i radnego miasta – Wiesława Kuchtę. Ci ostatni służą nam za skarbonkę. To do nich uderzamy, gdy w kasie pusto (śmiech).

- Znawcy przedmiotu twierdzą, że polscy sołtysi muszą służyć dwóm panom: mieszkańcom, którzy ich wybrali, i gminnym urzędnikom, którzy ich rozliczają. Przed kim sołtys odczuwa największy respekt?
- Sołtys nie jest pracownikiem urzędu gminy. Nie otrzymuje wynagrodzenia, tylko dietę, która jest zwrotem kosztów poniesionych przez sołtysa. A skoro został wybrany przez mieszkańców, to jest wyłącznie ich reprezentantem. Zapewne zawsze tak było, jest i będzie.

- Dziękuję.
Piotr Maksymczak